PASJE
O co ludziom chodzi z tymi „starymi gratami”?
Miłość lub nienawiść do starych samochodów jest najpewniej kwestią mocno subiektywną. W związku z tym, nie czuję się ani na siłach, a już na pewno nie czuję się w żaden sposób umotywowany do tego, aby mówić głosem ogółu. Natomiast na pewno mogę powiedzieć swoje w tym temacie zdanie i to niniejszym tekstem uczynić pragnę.
Dla jednych na pewno będą to stare graty, czy też ostrzej mówiąc, złomy. I nie ma w tym nic złego. Bo każdy ma prawo mieć swoje własne na ten temat zdanie (i na inne tematy także). Dla innych jednak, w tym oczywiście także i dla mnie, w każdej takiej blaszanej starej puszce kryje się historia, a wraz z nią rosnąca jej wartość. I bynajmniej nie chodzi mi tu o wartość czysto materialna, która nomen omen też oczywiście występuje, ale bardziej o wartość sentymentalną. Z nostalgią i utęsknieniem spoglądam na każdy wiekowy pojazd przemierzający ulicę lub dogorywający swoich dni w przysłowiowych krzakach czy szopie. I pewnie znajdą się tacy, którzy powiedzą – a za czym tu tęsknić? Współczesne samochody są o wiele bardziej komfortowe, bezpieczne, niezawodne, oszczędne czy ekologiczne. I pewnie w tym stwierdzeniu jest więcej racji, niż można by jedynie przypuszczać. Jednak niestety, o obecnie produkowanych pojazdach zapewne można powiedzieć, że jest w nich więcej „plastiku i elektroniki” niż czystej stali czy blachy…
W dawniejszych czasach, gdy wszystkie wielkoseryjne marki samochodów na świecie nie były zgrupowane w dosłownie kilka czy kilkanaście koncernów. Gdy projektanci mieli o wiele większą wolność tworzenia, niż wzięcie z koncernowej „półki” gotowego elementu i modułu celem umieszczenia go w nowo projektowanym samochodzie. Gdy wszystko nie musiało być jeszcze aż tak unormowane, z góry narzucone, spełniające dziesiątki czy setki restrykcyjnych zaleceń i obostrzeń. Samochody powstawały na deskach kreślarskich, w prototypowniach, a nie w elektronicznych „mózgach” komputerów. Samochody zdecydowanie bardziej mogły się między sobą… różnić.
U mnie osobiście, do tej wyliczanki, dochodzi jeszcze jeden ważny podpunkt. Otóż w dawniejszych czasach mieliśmy w kraju nasze własne marki motoryzacyjne. Z naszych fabryk wyjeżdżały wielkoseryjne modele opatrzone rodzimymi emblematami. I oczywiście nigdy nie były to pojazdy idealne, zawsze „goniliśmy” zachodnie wzorce, często posiłkując się przy tym importowanymi licencjami czy też wręcz zlecając opracowywanie pewnych modeli czy rozwiązań „na zewnątrz”. Nie zmienia to jednak faktu, że istniały takie fabryki jak na przykład FSO czy FSM. Pod tymi markami wyjeżdżały z nich samochody, ludzie je kupowali (oczywiście można by tu rozważać, czy kupowali dlatego że chcieli, czy dlatego, że innego wyjścia nie mieli…) i nimi jeździli.
Tak więc mogę powiedzieć, że moja „bajka” to stara polska motoryzacja, motoryzacja rodem z PRLu. Bo był przecież taki okres w dziejach naszej ojczyzny. Zapewne obecnie kojarzony głównie z jego mało chlubnymi aspektami. Ale nawet one nie są w stanie przysłonić tego, że tak jak i teraz, tak samo w tamtych czasach w Polsce żyli ludzie, rodzili się i umierali, bawili się i pracowali, spędzali czas na rozrywkach i angażując się w inne zajęcia. To, co z punktu widzenia tego tekstu odróżnia ludzi współczesnych od tych żyjących w czasach polski ludowej, to fakt, że Ci drudzy jeździli – w zdecydowanej większości – pojazdami wyprodukowanymi w rodzimych fabrykach.
Ja osobiście mam Fiata 125p, Dużego Fiata! I tak jak zacząłem ten tekst wspominając o udogodnieniach współczesnych samochodów – których próżno by szukać w tych współczesnych inaczej – tak i powoli w tym samym tonie zamierzam brnąć ku końcowi. Oczywiście, biorąc pod uwagę współczesne czasy, gdzie liczy się czas. Gdzie chcemy być pewni dotarcia z punktu A do punktu B. Gdzie chcemy dokonać tej podróży w powiedzmy komfortowych warunkach (a niech przejawem tego komfortu będzie chociażby, jakże już nam spowszedniała, klimatyzacja w aucie w upalne dni). Gdzie chcemy mieć pewność, że dla przewożonych przez nas naszych pociech zapewniamy maksymalny możliwy poziom bezpieczeństwa. Gdzie mamy świadomość, że o środowisko należy dbać, choćby mniej je zatruwając toksycznymi spalinami. To biorąc pod uwagę te wszystkie gdzie, gdzie i gdzie, to nie ma co ukrywać, że pojazd zabytkowy większości z tych aspektów nam nie będzie w stanie zapewnić. No a już na pewno nie pojazd zabytkowy zmontowany rękoma prl-owskiego robotnika. W związku z tym, nie ma co ukrywać, tego typu auto używać na co dzień jest jednak ciężej (co wcale nie znaczy, że jest to niemożliwe!). Za to od święta…
Tak tak, od święta! Ja na pewno, a zapewne nie jestem w tym odosobniony, traktuję mój zabytek jako pojazd dla przyjemności. Wtedy, gdy mam czas, wtedy, gdy się nie muszę nigdzie śpieszyć, wtedy, gdy mogę po prostu przejechać się dla przyjemności. Sic! Dla przyjemności? Tak, dokładnie! Bo żadne ze współczesnych aut nie zapewni TEGO właśnie rodzaju przyjemności z jazdy. Tego rodzaju przez wielkie T, wielkie E, wielkie G i wielkie O na dodatek. Jazdy samochodem, gdzie elektroniki jest tyle co przysłowiowy kot napłakał. Samochodem, w którym o większości wspomagaczy jazdy nie ma nawet co myśleć, z tak oczywistym obecnie wspomaganiem kierownicy na czele. Samochodem, w którym w każdym calu jego prowadzenia kierowca czuje, że to stalowa maszyna łączy go poprzez opony z asfaltem. A te odczucia… Ten wyjący tylny wał napędowy, jakże charakterystyczny dla polskich szos jeszcze kilkadziesiąt lat temu. Ten zapach spalin wydobywających się z układu wydechowego pozbawionego katalizatora. Te szyby na… korbki. Ten zapach wnętrza samochodu, charakterystyczny dla dzieciństwa osób w podobnym mi wieku. Te wrażenia, gdy wszystko się trzęsie skrzypi i telepie w czasie jazdy po kostce brukowej. Ta szczypta niepewności, gdy wsiadając do samochodu wcale nie mamy pewności, że silnik odpali. Ta doza strachu, czy przestało kapać spod samochodu dlatego, że wszystko jest szczelne, czy też dlatego, że już wszystko wykapało do sucha. Zresztą, kończąc już pragnę zaznaczyć, że tego typu samochody nie gubią oleju – one po prostu znaczą teren!